Шрифт:
Wej's'c do l'ozka w ubraniu i w butach bylo dla mnie zawsze, jako dla czlowieka cywilizowanego, rzecza po prostu nie do pomy'slenia. A teraz przychodze p'o'zno do domu, pijany od senno'sci, w pokoju p'olmrok, firanki u okna wzdete od zimnego tchu. Bezprzytomny wale sie na l'ozko i zagrzebuje w pierzyny. 'Spie tak przez cale nieregularne przestrzenie czasu, dni, czy tygodnie, podr'ozujac przez puste krajobrazy snu, ciagle w drodze, ciagle na stromych go'sci'ncach respiracji, raz zjezdzajac lekko i elastycznie z lagodnych pochylo'sci, to znowu pnac sie z trudem na prostopadla 'sciane chrapania. Dosieglszy szczytu, obejmuje ogromne widnokregi tej skalistej i gluchej pustyni snu. O jakiej's porze, w niewiadomym punkcie, gdzie's na raptownym skrecie chrapania, budze sie na wp'ol przytomny i czuje w nogach cialo ojca. Lezy tam zwiniety w klebek, maly, jak kociak. Zasypiam znowu z otwartymi ustami i cala ogromna panorama g'orzystego krajobrazu przesuwa sie mimo mnie falisto i majestatycznie.
W sklepie rozwija ojciec pelna ozywienia czynno's'c, przeprowadza transakcje, wyteza cala swoja swade dla przekonania klient'ow.
Policzki jego sa zarumienione od ozywienia, oczy blyszcza. W sanatorium lezy ciezko chory, jak w ostatnich tygodniach w domu. Trudno zatai'c, ze proces szybkim krokiem zbliza sie do fatalnego ko'nca. Slabym glosem m'owi do mnie: — Powiniene's cze'sciej zachodzi'c do sklepu, J'ozefie. Subiekci nas okradaja. Widzisz przeciez, ze nie moge juz sprosta'c zadaniu. Leze tu od tygodni chory, a sklep marnuje sie, zdany na laske losu. Czy nie bylo jakiej's poczty z domu?
Zaczynam zalowa'c calej tej imprezy. Trudno to nazwa'c szcze'sliwym pomyslem, ze'smy, uwiedzeni szumna reklama, wyslali tu ojca. Cofniety czas… w samej rzeczy, pieknie to brzmi, ale czymze okazuje sie w istocie? Czy dostaje sie tu pelnowarto'sciowy, rzetelny czas, czas niejako ze 'swiezego postawu odwiniety, pachnacy nowo'scia i farba? Wprost przeciwnie. Jest to do cna zuzyty, znoszony przez ludzi czas, czas przezarty i dziurawy w wielu miejscach, prze'zroczysty jak sito.
Nic dziwnego, toz jest to czas niejako zwymiotowany — prosze mnie dobrze zrozumie'c — czas z drugiej reki. Pozal sie Boze!..
Przy tym cala ta wysoce niewla'sciwa manipulacja z czasem. Te zdrozne konszachty, zakradanie sie od tylu w jego mechanizm, ryzykowne paluszkowanie kolo jego drazliwych tajemnic! Niekiedy chcialoby sie uderzy'c w st'ol i zawola'c na cale gardlo: — Do's'c tego, wara wam od czasu, czas jest nietykalny, czasu nie wolno prowokowa'c! Czy nie do's'c wam przestrzeni? Przestrze'n jest dla czlowieka, w przestrzeni mozecie buja'c do woli, koziolkowa'c, przewraca'c sie, skaka'c z gwiazdy na gwiazde. Ale przez milo's'c boska nie tyka'c czasu!
Z drugiej strony, czy mozna zada'c ode mnie, zebym sam wypowiedzial umowe Doktorowi Gotardowi? Jakakolwiek jest ta nedzna egzystencja ojca, ale widze go bad'z co bad'z, jestem z nim razem, m'owie z nim… Wla'sciwie winienem Doktorowi Gotardowi niesko'nczona wdzieczno's'c.
Kilkakrotnie chcialem sie z nim otwarcie rozm'owi'c. Ale Dokt'or Gotard jest nieuchwytny. — Wla'snie poszedl do sali restauracyjnej — oznajmia mi pokoj'owka. Kieruje sie tam, gdy dogania mnie ona, azeby powiedzie'c, ze sie pomylila, Dr Gotard jest w sali operacyjnej. Spiesze na pietro, zastanawiajac sie, jakie operacje moga tu by'c przeprowadzane, wchodze do przedsionka i w samej rzeczy kaza mi czeka'c. Dr Gotard wyjdzie za chwilke, wla'snie sko'nczyl operacje, myje rece. Widze go niemal, malego, kroczacego wielkimi krokami, w rozwianym plaszczu spieszacego przez szereg sal szpitalnych. Po chwili c'oz sie okazuje? Doktora Gotarda wcale tu nie bylo, od lat nie przeprowadzono tu zadnej operacji. Dokt'or Gotard 'spi w swoim pokoju, a jego czarna broda sterczy zadarta w powietrze. Pok'oj zapelnia sie chrapaniem, jak klebami chmur, kt'ore rosna, pietrza sie, podnosza na swym sklebieniu Doktora Gotarda wraz z jego l'ozkiem coraz wyzej i wyzej — wielkie patetyczne wniebowstapienie na falach chrapania i wzdetej po'scieli.
Dzieja sie tu jeszcze dziwniejsze rzeczy, rzeczy, kt'ore zatajam przed samym soba, rzeczy fantastyczne wprost przez swa absurdalno's'c. Ile razy wychodze z pokoju, wydaje mi sie, ze kto's szybko oddala sie spod drzwi i skreca w boczny korytarz. Albo kto's idzie przede mna, nie odwracajac sie. To nie jest pielegniarka. Wiem, kto to jest! — Mamo! — wolam drzacym ze wzburzenia glosem i matka odwraca twarz i patrzy na mnie przez chwile z blagalnym u'smiechem. Gdziez jestem? Co sie tu dzieje? W jaka matnie wplatalem sie?
Nie wiem, czy jest to wplyw p'o'znej pory roku, ale dni powaznieja coraz bardziej w barwie, mrocza sie i ciemnieja. Jest tak, jakby patrzylo sie na 'swiat przez calkiem czarne okulary.
Caly krajobraz jest jakby dnem ogromnego akwarium — z bladego atramentu. Drzewa, ludzie i domy zlewaja sie w czarne sylwetki, falujace jak ro'sliny podwodne na tle tej atramentowej toni.
W poblizu Sanatorium roi sie od czarnych ps'ow. R'oznej wielko'sci i ksztaltu przebiegaja nisko w zmierzchu wszystkie drogi i 'sciezki, wciagniete w swoje psie sprawy, ciche, pelne napiecia i uwagi.
Przelatuja po dwa, po trzy z wyciagnietymi czujnymi szyjami, uszy spiczasto nastawione, z zalosnym tonem cichego skomlenia, kt'ore sie mimo woli wydziera z krtani, sygnalizujac najwyzsze wzburzenie. Zaprzatniete swoimi sprawami, pelne po'spiechu, zawsze w drodze, zawsze pochloniete niezrozumialym celem — ledwo zwracaja uwage na przechodnia. Czasem tylko lypna ku niemu oczyma w locie i wtedy z tego zeza, czarnego i madrego, wyziera w'scieklo's'c hamowana w swych zapedach jedynie brakiem czasu. Czasami nawet, dajac folge swej zlo'sci, podbiegna do nogi z pochylona glowa i ze zlowr'ozbnym warczeniem, ale tylko po to, by w polowie drogi poniecha'c zamiaru i polecie'c dalej w wielkich psich plasach.